poniedziałek, 10 marca 2014

Głupi Polak czyli dobrego początki.

Każda historia ma swój początek. Tak się niefartownie składa, że moja przygoda z bodyboardem miała dość żałosny początek. W sumie nie ma się czym chwalić, a wszelkie dowody tej nieszczęsnej padaki powinienem raczej zagrzebać głęboko w folderach dysku twardego. Niestety, jedną z misji naszego bloga jest popularyzacja boogieboardingu w Polsce. Postanowiłem więc na własnym przykładzie pokazać, że nawet nie mający pojęcia o tym sporcie grubas z zerową kondycją, może spróbować swoich sił, a z czasem, kto wie...

No dobra, ale od początku. 

Sportami ekstremalnymi interesowałem się od zawsze. Już w podstawówce pływałem na windsurfingu, a w zimie jeździłem na nartach. W liceum zaczęła się zajawka na deskorolkę, którą kocham do dzisiaj i co kilka dni staram się jeździć, chociaż najlepsze czasy w tym sporcie mam już dawno za sobą, a przez te kilkanaście lat miałem sporo przerw i powrotów. Pod koniec studiów i po studiach, sportu w moim życiu było niewiele, żeby nie powiedzieć wcale. Poświęciłem się fotografii i jakoś tak powoli obrastałem w tłuszcz. Pewnie byłoby tak do dnia dzisiejszego, gdyby nie podróż poślubna do Brazylii.

Na początku 2009r. udaliśmy się z żoną w podróż poślubną na wyjazd marzeń do Brazylii. Wtedy byłem już konkretnie zapuszczonym wieprzem z wagą dochodzącą do 110kg - najwięcej ever. Taki rolmops jak ja wtedy, ledwo poruszał się z torbą wypakowaną sprzętem fotograficznym w ponad trzydziestostopniowym skwarze. Mimo to trzymałem się dzielnie i dużo wędrowałem, żeby zrobić jak najwięcej zdjęć. Kilka razy udało mi się wstać o świcie, żeby trzaskać foty na streecie, kiedy moja żona jeszcze smacznie spała w hotelu. Tak naprawdę wtedy rozpoczęły się moje dwie sportowe pasje: bieganie i surfing. 

Wychodząc wczesnym rankiem z hotelu, doznałem szoku. Cała nadmorska promenada była zatłoczona biegającymi ludźmi. Na początku myślałem, że odbywa się jakiś maraton albo inne zawody. Okazało się, że to po prostu ludzie uprawiający poranny jogging, zanim nie zrobi się zbyt gorąco by biegać. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Wyglądało tak, jakby całe miasto wyszło biegać. Ten wyjazd był dla mnie ogromną inspiracją i zmienił mnie o 180 stopni i to nie tylko dlatego, że po powrocie do Polski zacząłem biegać. Wtedy w Brazylii zaobserwowałem coś jeszcze. Otóż widziałem dzieciaki śmigające po falach na brzuchu. Nie chodzi nawet o to, że pierwszy raz widziałem surfing na żywo, tylko na czym oni pływali. Były to biedne dzieciaki z faweli, które do surfowania używały kawałków styropianu. Wtedy pomyślałem, że skoro one mogą surfować na byle czym, to nie musi to być wcale takie trudne...

Rok później znowu znalazłem się w surferskim raju na Wyspach Kanaryjskich. Znowu skupiałem się głównie na fotografowaniu, chociaż coraz mocniej chodziła mi po głowie myśl, żeby spróbować surfować na brzuchu jak dzieciaki z Brazylii. W końcu w przedostatni dzień pobytu na wyspie, kiedy smażyliśmy się na plaży, zauważyłem, że są dosyć przyjemne fale, na których mógłbym spróbować surfować. Nie wytrzymałem i pojechałem do miasta, żeby kupić taką tanią chińską deseczkę dla dzieci i spróbować zajawki. Jakoś tak nie wiedzieć jak i czemu, wylądowałem w lokalnym surfshopie, gdzie miła pani sprzedawczyni szybko uświadomiła mi, że delikwenta o mojej zaokrąglonej posturze taka tania zabawka nie utrzyma na wodzie. Szkoda pieniędzy i lepiej dorzucić te kilkadziesiąt euro i kupić prawdziwego bodyboarda. A że było akurat po sezonie, mieli dobre wyprzedaże, a w Polsce nie miałem co marzyć o takim sprzęcie, więc długo nie zastanawiałem się.

Przesympatyczna pani w wielkim skrócie objaśniła mi co, gdzie i którą ręką powinienem trzymać i że no tak, jeszcze leash by się przydał, aha no i płetwy do tego i yymmmmm no skoro już wydam tyle kasy, to szkoda, żeby mój nowy sprzęt się połamał w transporcie, więc powinienem dokupić pokrowiec. Yuup, tak zapakowany pojawiłem się z powrotem na plaży, gdzie po przekonaniu żony, że to przecież będzie zajawa na całe życie, postanowiłem wypróbować mój nowy sprzęt. W międzyczasie fale jakby siadły i poza taplaniem się w wodzie ze szwagrem nie wyszło z tego nic pożytecznego. W sumie nic to, pomyślałem. Spróbuję za rok... chyyyba... chyba żeby namówić wszystkich na szybką zmianę miejscówy i pojechać na zachodni brzeg, gdzie wcześniej widzieliśmy naprawdę konkretne fale... W końcu na drugi dzień mieliśmy samolot i jeżeli DZISIAJ nie złapię żadnej fali, to zajawka może rozejść się po kościach i zostanę z nowiutką deską w fikuśnym pokrowcu.

No i tu dochodzimy do sedna sprawy. Wtedy to były dla mnie polaczka, ogromne fale nie do ogarnięcia. Dzisiaj, jak oglądam ten film, widzę, że wcale nie były aż takie straszne, a ich jakość też pozostawia wiele do życzenia. Niemniej z kondycją bliską zeru, wiedzą jeszcze mniejszą, wbiłem się bez ceregieli w tą wirówkę i jakoś przeżyłem. Złapałem coś na kształt piany, ale ta adrenalina, która wtedy się we mnie wyzwoliła - to je to panie :)

Na dzień dzisiejszy z powodu niesłabnącego zamiłowania do wlewania w siebie burego trunku, a także uwielbienia do wtykania w siebie kolejnych kawałków pizzy, nadal mam co zrzucać jeżeli chodzi o tuszę. Mogę tylko nieskromnie stwierdzić, że w stosunku do okresu podróży do Brazylii, obecnie jest mnie prawie 20kg mniej - jogging i boogieboarding bejbe.

Dobra kończę tą spowiedź. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś trafi na tego posta i dzięki niemu postanowi spróbować swoich sił na bodyboardzie.
Poniżej trochę sentymentalnego materiału foto i video.

Mój synek Oskar, na nowej desce taty.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz